wtorek, 14 maja 2013

Andrzej Makowiecki "Ja, Urbanator" - energico, furioso, tutta la forza

Autobiografie grupuję sobie według wybitności (lub braku) i skromności (lub braku) autorów. Mamy więc osobę wybitną, która w swojej biografii jest szczerze i fantastycznie skromna. Taka, wiecie, i tak po owocach mnie poznacie (np. Stefania Grodzieńska, wyśmienicie sympatyczna do czytania). Jest też sporo papieru zmarnowanego na postaci "wręcz przeciwne", czyli nieboraków o strasznie nadmuchanej samoocenie (przychodzi mi do głowy Manuela Gretkowska, ale czytałam tylko Polkę i nawet liczę, że ktoś pisarkę weźmie w obronę). Jest też osobna grupka książek, gdzie autor przedstawia siebie jako osobę tak skromniutką i w porząsiu, że zupełnie przestaję go lubić (miałam tak z wywiadem rzeką z Janem Krzysztofem Kelusem).


No i jest przypadek, kiedy osoba o zdecydowanie wspaniałych osiągnięciach swoim ego odkształca czasoprzestrzeń, a co za tym idzie, również rzeczywistość opisaną w książce. Michał Urbaniak określa siebie wprost: wirtuozem, wizjonerem, prekursorem jazzu, który - jak wiadomo - jest największym osiągnięciem kulturalnym ludzkości w XX wieku. Na końcu książki zamieszcza wykaz wielkich muzyków, których odkrył. Jak na człowieka, który całe życie walczy z nadwagą i ma problemy zdrowotne, odważnie pisze, że w tenisie był "wymagającym partnerem nawet dla takich mistrzów, jak [...] Lendl, Nastase czy Okker." (Jak się robi przypis z e-booka?) A, nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale ponoć w Polsce jest bardziej rozpoznawany niż jakikolwiek aktor czy polityk. Zróbmy test - kogo "bardziej" rozpoznajecie?

Fotka stąd.



Ulubiony pan prezydent Urbaniaka
i mojej mamy stąd.
Oj, podpowiedziałam, że to prezydent
- teraz możecie go rozpoznać bardziej
niż tego pana powyżej.

A teraz ja pochwalię siebie: mimo tego, że Michał Urbaniak puszy się jak wróbel w ciepłym piasku, udaje mi się go lubić. Wkurza, ale i budzi podziw. Nawet swoje wady przedstawia jako zalety, ale jednocześnie fantastycznie podnosi się po porażkach, otrzepuje i idzie dalej. I ta energia, ten entuzjazm, to tornado, w które czasem się zmienia! Jestem pewna, że wierzy we wszystko, co nam mówi. Jest szczery, naturalny, klnie, wali prosto z mostu, jeśli ma ochotę po kimś pojechać, to jedzie do żywego (pięknie obrobił Pendereckiego, który - z całym szacunkiem dla twórczości - wygląda mi właśnie na nadętego buca). Ale na obrabianie komuś tyłów ma Urbaniak ochotę szlachetnie rzadko i woli się zachwycać niż utyskiwać. Najczęściej szczerze zachwyca się sobą.

Dlatego piszę, że to autobiografia. Oficjalnym autorem jest Andrzej Makowiecki, przyjaciel jazzmana. Nie wątpię, że narobił się przy tej książce. Ale opowieść jest snuta w pierwszej osobie przez Urbaniaka i czuje się, że to jego styl, jego głos.

Osiągnął w życiu bardzo dużo (tak, tak, talent, pasja i pracowitość). Wystarczy spojrzeć na dyskografię i listę współpracowników. Był wszędzie, spróbował wszystkiego (kocha wyzwania), nie raz prawie mu łeb urwało. Choć w życiu codziennym przypuszczalnie nieznośny, utrzymuję jednak ciepły kontakt z pierwszą żoną, Urszulą Dudziak. Bardzo jestem ciekawa, co ona pisze o nim w swojej książce. Wiecie, tej z pretensjonalnym tytułem.

Zabierając się za czytanie znałam tylko płytę Sax Love dodaną parę lat temu na walentynki do Gazety Wyborczej. Zabrałam się oczywiście za uzupełnianie braków (po tym jak utyskiwałam na Chopinowskich komiksiarzy i tak nie mogłam zrobić inaczej), spodziewając się ostrego męczenia kota (coś jak japoński jazz progresywny), bo tyle się mistrz rozpisywał o swoim prekursorstwie, rozszerzaniu skali i początkowym braku zrozumienia dla nowoczesnego klimatu jego kolejnych płyt. A tu muzyczka rytmiczna, wdzięczna, melodyjna. Niech mi to ktoś wytłumaczy!

PS. Ten tekst został wybrany recenzją miesiąca w portalu BiblioNETka - gratuluję sobie!

Moja ocena: 4/6
Biblionetka: 4,54/6

Ja, Urbanator: Awantury muzyka jazzowego / Andrzej Makowiecki ; wyd. Agora, 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz