Zdarzają się takie weekendowe ranki, kiedy tamagotchi dają nam pospać prawie do 9, potem jest czytanie w łóżku połączone z sączeniem kremowej kawy... (Na marginesie: córeczka chłonie teraz Tuczarnię motyli, świetną powieść dla dzieci, kontynuację Czarownicy piętro niżej – to jest tak dobre, że z przyjemnością rozkleiłabym powieki i o 7, by poznać dalsze przygody Mai.) To są właśnie rozkosze, których nijak zaznać nie mogła Betty MacDonald prowadząc farmę na skraju dziewiczej amerykańskiej puszczy.
Gdyby nie wybitne poczucie humoru autorki, Jajko i ja byłoby doprawdy przykrą lekturą. To w gruncie rzeczy opis pułapki, w jaką wpadła młodziutka Betty, wychodząc za człowieka o imieniu Bob. Z perspektywy czasu pisarka uważa, że mąż kupujący tuż po ślubie kurzą farmę na odludziu równie dobrze mógłby poinformować ukochaną, że zamieszka z nimi jego dobra przyjaciółka, była prostytutka. Wpływ na małżeństwo jest równie destrukcyjny.
Pamiętnik opisuje kilka lat harówki, ciąg dni zaczynających się pobudką o 4 w wilgotne, szare i zimne poranki, a kończących się około północy. Kolejne miesiące przepełnione tysiącem obowiązków. I jeszcze to poczucie, że praca nie kończy się nigdy, a za człowiekiem ciągnie się coraz cięższy łańcuch zadań nieskończonych, rozgrzebanych i odłożonych. Na dobitkę potworna samotność. Tak dojmująca, że każdy domokrążca witany jest z otwartymi ramionami i zapraszany na kolację, a najprymitywniejsi sąsiedzi stają się ni to przyjaciółmi. Dodajmy całkowity brak rozrywek i trudności ze zdobyciem czegokolwiek do czytania (katalog nasion zaczyna stanowić atrakcyjną lekturę), a dostajemy obraz życia, które autorka wprost nazywa piekłem.
Betty z rozpaczą patrzyła na piętrzące się góry prania i znoszone przez Boba kolejne wiadra owoców do przerobienia na weki. Ze zgrozą słuchała planów dalszej rozbudowy farmy. Nie cierpiała swoich kur. Choć, jak to sumienna farmerka, bardzo dbała o ich dobre warunki. Drób był dla niej jeszcze jednym obowiązkiem, do tego niewdzięcznym i niekontaktowym. Tych kur było 1500, więc nie ma co się dziwić, że były ogłupiałe. MacDonald przytomnie stwierdza, że kolektywizacja nigdy nie daje dobrych rezultatów.
Zarobiona Betty nawet dla swojego dziecka nie miała czasu. Jej córeczka jest wspominana głównie w zestawieniu słów "dziecko – leżeć – wózek". Mąż uważał całą tę nieprzytomną orkę za stan najnormalniejszy pod słońcem. Pomyślmy, dlaczego kobieta w 9. miesiącu ciąży nie miałaby karczować pola? Zero pomysłów! Raz nawet wzięli jakiegoś pomocnika, chociaż bardzo to niehonornie, bardzo. Ja tam cały czas trzymałam kciuki, żeby młoda dziewczyna rzuciła w diabły farmera. I z satysfakcją przeczytałam w Wiki, że istotnie Betty zostawiła Boba po 4 latach małżeństwa.
Wszystko to brzmi przygnębiająco, ale na szczęście książka jest napisana w stylu Trzech panów w łódce. W USA, gdzie podobny los był udziałem bardzo wielu, stała sie nieprawdopodobnym hitem. Ja śmiałam się prawie do łez, co zawsze jest mile widziane, ale odniosłam też co najmniej dwie inne korzyści z lektury. Po pierwsze, teraz wstając o mojej 6.30 nie mam już poczucia krzywdy i niesprawiedliwości. Nawet jeśli rozpalam w kozie, to jest to fanaberia, a nie konieczność. Po drugie, na moją listę mężczyzn, za których nie należy wychodzić, trafia kolejny zawód. Więc sory, rolniku, który szukasz żony...
Moja ocena: 5/6
BiblioNETka: 4,73/6
Jajko i ja / Betty MacDonald ; tł. Marta Wańkowicz-Erdmanowa (tak, córka tego Wańkowicza) ; wyd. CiS, 2009.
Mam na półce, mówisz, że takie słodko-gorzkie?
OdpowiedzUsuńCzytelnik może się przy lekturze bawić jak norka! Ale pod warunkiem koniecznym - że nie będzie się za bardzo wczuwał w sytuację Betty. Zdecydowanie autorce humor po prostu ratował życie...
Usuń