Sztuczna wysepka u brzegów Nagasaki, pełniąca funkcję cudzoziemskiej faktorii handlowej. Rok 1800. Młody rudzielec i stary lekarz stoją – choć wcale by nie musieli – na dachu wieży ostrzeliwanej z armat pokładowych angielskiej fregaty Helios. Stary stoi, bo stoi młody, młody stoi, bo nad nim powiewa holenderska flaga. Ten trójkolorowy obrusik nie zginąłby za ciebie – przekonuje doktor, ale już nie mogą się wycofać. Takie sceny są dla mnie sercem i sensem literatury.
Żeby nie było nieporozumień – ten epizod wcale nie jest podniosły, nie jest bohaterski. Gdy przeczytacie do końca, dowiecie się, że chodzi w nim o to samo, co w całej powieści. Na ile my decydujemy, na ile działa przypadek, a może w pierwszej kolejności jesteśmy więźniami konwenansów? Czy jesteśmy chirurgiem, czy jedynie podawanym przez instrumentariuszkę wacikiem? Czy chcieć na serio równa się móc? Czy szlachetność doczeka się owacji, a zło dostanie bęcki? A może życie jest partią go i wygrywa najprzebieglejszy strateg?
Książka ma ponad 600 stron, na których autor wykreował świat faktorii handlowej Dejima i miasta Nagasaki oraz posępnego górskiego klasztoru o tajemniczej regule. Bez obaw, nie ma przysłowiowych długich opisów przyrody. Świat zewnętrzny w dużej mierze zbudował Mitchell z haikupodobnych
zmysłowych impresji. Czytając, widziałam stępione upałem kolory, czułam
dziwaczne mieszanki zapachów.
Autor nie skupił się jednak na opisie miejsc. Interesowała go głównie różnorodność ludzkich typów i badanie rozmaitych konfiguracji, w jakich się mogą znaleźć względem siebie. Pasjonujące są zwłaszcza te momenty, gdy spotykają się przedstawiciele feudalnej, niemal całkowicie zamkniętej dla cudzoziemców Japonii z zamorskimi diabłami.
Tytułowy bohater, młody, inteligentny idealista, rzucony przez los tysiące mil morskich od rodzinnej Holandii, od pierwszych dni traktuje przymusowy pobyt u wybrzeży Japonii, jako okazję do poznania egzotycznej kultury. Docenia jej bogactwo i wyrafinowanie. Uczy się kluczyć w labiryncie japońskiej etykiety nie gorzej niż poruszać się po cuchnącym błotku korupcji Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Pokochałam Jacoba jako niezwykły konglomerat mądrości, szlachetności i naiwność. Gorąco mu kibicowałam.
W tej soczystej książce podobało mi się wszystko: od tytułu i okładki, przez objętość, rozkład akcentów i prowadzenie akcji. Można by się trochę czepiać przegiętego wątku straszliwego klasztoru, ale prawdopodobnie i to jest świadome (jak wszystko w tej książce) nawiązanie do japońskich opowieści grozy. Kolejnym argumentem za natychmiastowym nabyciem i przeczytaniem Tysiąca jesieni jest fakt, że podczas lektury nie zrobiłam ani jednej notatki – nie było na to czasu.
Autor nie skupił się jednak na opisie miejsc. Interesowała go głównie różnorodność ludzkich typów i badanie rozmaitych konfiguracji, w jakich się mogą znaleźć względem siebie. Pasjonujące są zwłaszcza te momenty, gdy spotykają się przedstawiciele feudalnej, niemal całkowicie zamkniętej dla cudzoziemców Japonii z zamorskimi diabłami.
Tytułowy bohater, młody, inteligentny idealista, rzucony przez los tysiące mil morskich od rodzinnej Holandii, od pierwszych dni traktuje przymusowy pobyt u wybrzeży Japonii, jako okazję do poznania egzotycznej kultury. Docenia jej bogactwo i wyrafinowanie. Uczy się kluczyć w labiryncie japońskiej etykiety nie gorzej niż poruszać się po cuchnącym błotku korupcji Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Pokochałam Jacoba jako niezwykły konglomerat mądrości, szlachetności i naiwność. Gorąco mu kibicowałam.
W tej soczystej książce podobało mi się wszystko: od tytułu i okładki, przez objętość, rozkład akcentów i prowadzenie akcji. Można by się trochę czepiać przegiętego wątku straszliwego klasztoru, ale prawdopodobnie i to jest świadome (jak wszystko w tej książce) nawiązanie do japońskich opowieści grozy. Kolejnym argumentem za natychmiastowym nabyciem i przeczytaniem Tysiąca jesieni jest fakt, że podczas lektury nie zrobiłam ani jednej notatki – nie było na to czasu.
PS – Pojawiają się głosy, że ta powieść do pięt nie dorasta Atlasowi chmur. Możliwe. Na szczęście Tysiąc jesieni jest moim pierwszym kontaktem z panem Mitchellem, więc czytałam prawie bez oczekiwań. Rita z Zatytułowanego zanęciła, pisząc o scenie niezwykłego porodu (jak pisałam, wyłapuję takie wątki), a potem tomiszcze entuzjastycznie przyjęła moja mama, a zbieżność naszych gustów jest niemal stuprocentowa. Oczywiście w tej sytuacji przeczytanie Atlasu staje się palącą potrzebą. Tylko, czy teraz nie mam wobec tej książki zbyt dużych oczekiwań...
Moja ocena: 5,5/6
BiblioNETka: 4,95/6
Gdy pierwszy raz usłyszałam o tej książce, od razu wiedziałam, że to coś idealnie dla mnie. W dodatku każda kolejna recenzja przeczytana na jej temat mnie w tym utwierdza :) I tak, mnie także urzekła okładka :)
OdpowiedzUsuńWitam na moim blogu Zatracona! A zobacz, jaka piękna jest okładka oryginalna! http://www.japansociety.org.uk/17668/the-thousand-autumns-of-jacob-de-zoet/
UsuńTwoje PS chyba najlepiej podsumowuje moje wrażenia, po prostu miałam bardzo wysokie oczekiwania po sławetnym "Atlasie...", i stąd rozczarowanie. Ale wierzę, że książka ta może się podobać, pod warunkiem, że nie ma się tak poprzewracane w głowie jak ja:)
OdpowiedzUsuńJa po prostu odczekam i przeczytam coś innego Mitchella, jak już mi się wrażenia z "Tysiąca jesieni" zatrą.
Usuń