piątek, 29 marca 2013

Jarosław Molenda "Rośliny, które zmieniły świat" - klęska urodzaju

Historia zieleniny jest fascynująca! A właściwie fascynująca jest spleciona historia roślinności i ludzkości. W Roślinach, które każdy rozdział ma innego zielonego bohatera i przynosi wiele niezwykle ciekawych informacji. Na zachętę podam garść faktów, których wcześniej nie znałam.

Bananowiec - to nie drzewo, a bylina. Owocuje raz, potem umiera. A radosna marka Chiquita (wówczas jeszcze pod szyldem United Fruit Company) odpowiada m.in. za masakrę w Santa Marta z 1928 r., kiedy to do protestujących robotników plantacji bananowych otworzono ogień z karabinów maszynowych.
Ciekawe, jak dzisiaj działają republiki bananowe?

Wolę "nadłamać" prawo, niż podać skąd ten obrazek.
Bawełna - jej włókno jest rurką, stąd przewiewność i inne zalety. A co wyjdzie, gdy zanurzymy bawełnę w kwasie, dodamy alkohol i kamforę? Sztuczna kość słoniowa!

Chininowiec - pozyskiwana z niego chinina została nazwana przez Oliwiera Cromwella diabelskim proszkiem, odmówił jej zażywania, mimo że chorował na malarię. I to go zabiło. A jakie lekarstwo proponowano w XVII wieku na syfilis? Uprawianie seksu z murzynką z Afryki - bo zarażenie się malarią leczy z syfilisu. Oczywiście przy okazji zarażało się kobietę syfilisem, a ona była jedynie nosicielką malarii i zachorować na nią, a więc wyleczyć się tą metodą z syfilisu, nie mogła. Ale zdaje się, że nikt się tym nie przejmował.

W kolejnych rozdziałach dowiadujemy się m.in. o tym, że niektórzy kawę solą lub piją z dodatkiem masła, skąd nazwy "bawarka" i "pralinka", dlaczego w XVII-wiecznej Anglii duchowieństwo chowało herbatę w sarkofagach i dlaczego peruwiańscy rolnicy czasów przedkolumbijskich sadzili kukurydzę w rybich głowach. Ciekawe, hmm?

Niestety, pozorna zaleta jest największa wadą Roślin, które... Ta książka zawiera w sobie tyle, że nawet dla mnie - zdeklarowanej fanki roślin - jest tego zbyt dużo. Autor najprawdopodobniej nie dokonał żadnej "przerywki" wiadomości. Powstała splątana, dzika dżungla, przez którą czytelnik przedziera się mozolnie bez maczety.

Strasznie szkoda takiego materiału. Książka jak kania dżdżu (w sumie metafora nie pasuje, bo kania jest grzybem) wygląda bezlitosnego redaktora, który z bezładnej gęstwiny zrobi, no, może nie francuski, ale choć angielski ogród. Redaktor powinien odsiać i przyciąć niektóre zdania. Np. rozdział o czosnku rozpoczyna się od stwierdzenia, że "Nawet dzisiaj jej [rośliny] popularność jest tak wielka, że [...]"(str. 92). Dlaczego "nawet dzisiaj"? Czy dzisiaj odchodzimy od przypraw, czy co? Albo czy Chińczycy pili herbatę "na tyle chłodną, że uchwyty [przy czarkach] były zbędne" (str. 108), czy jednak "regułą było, tak w Chinach, jak i w Japonii, picie wszystkiego na gorąco: herbaty [...]" (str. 126)? O tego typu kwiatki potykamy się w książce zbyt często.

I aż się prosi o wykorzystanie podróżniczych doświadczeń autora, o nadanie jej bardziej osobistego tonu. Panie Jarosławie, w następnym wydaniu coś w stylu "Ilekroć jadę do Ameryki Południowej, choruję z przejedzenia bananami", bardzo proszę.

A strona wizualna? Okładka jest szablonowa, ale w środku jest ślicznie. Brawa dla składacza. W moim wymarzonym wydaniu Roślin dodałabym jeszcze duże zdjęcia.

Moja ocena: 3,5/6
Biblionetka: 3,5/6 (moja ocena jest na razie jedyna)

4 komentarze:

  1. Kania to taki ptak... Stad powiedzenie o dzdzu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rada Języka Polskiego nie rozstrzyga jednoznacznie, czy chodzi o ptaka czy o grzyb, więc na dwoje babka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chodzi o taką zwyczajną babkę, tak?
    http://pl.wikipedia.org/wiki/Babka_zwyczajna

    OdpowiedzUsuń
  4. Co tam babka! Pomyślałam, że z kanią może przecież chodzić o Stanisława, ale do polityki się nie mieszam.

    OdpowiedzUsuń