poniedziałek, 23 września 2013

Kristin Kimball "Brudna robota" - niech ktoś zje moje serce



Przypadkiem zaraz po przeczytaniu o trzydziestoparoletniej singielce z Londynu, która postanawia zmienić swoje życie, łyknęłam wspomnienia trzydziestoparoletniej singielki z NY, która... postanawia zmienić swoje życie. Pierwsza wybrała model wiecznych wakacji, więc niewiele z tego wynikło. Druga zamieniła jedwabie na drelich, pióro na motykę, a szpilki na ugnojone buciory. Z wakacjami nie miało to nic wspólnego, ale się udało. Tyle że Kristin w pewnym sensie miała łatwiej niż Lucy - Kristin się zakochała.

Autobiograficzna książka Kimball zoastała napisana w momencie, gdy autorka już od 7 lat, wraz z mężem, prowadzi farmę w dupie świata, czyli na amerykańskiej prowincji. Założenie jest takie, że farma ma być samowystarczalna. Para uprawia więc zboża i warzywa, hoduje zwierzęta, zbiera syrop klonowy i miód, wytwarza sery. Klienci, którzy wykupią roczny abonament, mają prawo raz w tygodniu przyjechać i z aktualnej oferty farmy zabrać tyle jedzenia, ile potrzebują. Mąż autorki Mark, młody farmer pasjonat, a raczej farmer fanatyk, wysoko podnosi poprzeczkę: gospodarstwo jest prowadzone w sposób całkowicie ekologiczny, a więc tradycyjnymi metodami. Konie zamiast traktora, kompost zamiast sztucznych nawozów i wieczna walka wręcz z chwastami zamiast pestycydów. Czyli mnóstwo tytułowej brudnej roboty.

Czy da się przeczytać prawie 300-stronicową książkę o tym, że ktoś ma kłopoty z rozrzutnikiem do obornika? Da się, bo Kristin pisze o niebo lepiej od Lucy (z tej poprzedniej lektury) i o 2 nieba inteligentniej. Potrafi prześmiesznie opisać pierwsze zetknięcie rodzin młodej pary (starzy hipisi kontra straszni mieszczanie) czy wiejski system sąsiedzkich odwiedzin. Potrafi też pisać poetycko o procesie kompostowania.

A tak w ogóle to dlaczego dziennikarka z tzw. serca świata rzuca wszystko, by wieść życie przepełnione znojem i gnojem? Wspomniałam, że zaczynem była miłość. Ale wbrew oczekiwaniom pierwsze zetknięcie przyszłym małżonków nie było ani trochę romantyczne. Na pierwszej randce Mark zagonił Kristin do uboju i rozbiórki maciory. Młody farmer musiał mieć w sobie niespotykany magnetyzm, bo skłonił do tego wieloletnią wegetariankę (o tym zaraz). Miał też mnóstwo entuzjazmu i niewyczerpane pokłady wiary w swoją pasję, i tym wszystkim na tyle oszołomił ukochaną, że zgodziła się na życie na farmie.

No, no, tacy ekorolnicy są jednak światu bardzo potrzebni.
Mark okazał się dosyć apodyktyczny i mało rycerski. O ile patrzę przychylnym okiem na ekoszajbę (m.in. kupowanie wyłącznie produktów lokalnych lub z upraw ekologicznych), o tyle durne wydaje mi się, że to drobniuteńka Kristin miała zakładać 30-kilogramową uprząż na konie i wykonywać inne prace na granicy jej wytrzymałości. Jednak Mark jako mąż okazał się mieć pewne oszałamiające kwalifikacje, które wiele jej wynagradzały... No i świetnie gotował.

Pierwszy rok był strasznie trudny. Niemniej Kimball z czasem pokochała farmę, wstawanie przed świtem i pracę fizyczną równie mocno jak wybranka. Odkryła, że jeśli wyhodujesz dobre jedzenie, będziesz czuł się niezmiernie bogaty [str. 21]. (Zgadzam się - doświadczyłam tego niedawno ze słoiczkiem konfitury malinowej własnej produkcji, a maliny były z przydomowego ogródka.)

Od początku wiemy, że się im udało, dlatego harówkę związana z pierwszym rokiem pracy śledziłam z podziwem, ale na luzie. Bardziej poruszały mnie fragmenty opisujące stosunek farmerki do zwierząt. Pewnie mało który rolnik zajmuje się przemyśleniami na temat swojego miejsca w łańcuchu pokarmowym. U Kimball tych refleksji jest sporo i to największa wartość książki.

- Ale jaka jest twoja etyka? - pytał Mark [...]. - Ja nie mam etyki - odpowiadałam. - Ja jestem z Nowego Jorku, jestem hedonistką. (str. 214) Pobrzmiewa tu przekora, ale faktycznie poglądy Kristin na wiele spraw dopiero się kształtowały. Wegetarianizm, który zarzuciła w jednej chwili, był prawdopodobnie po prostu popularny w jej miejskim środowisku. Nie mógł być podparty niczym głębszym, bo nie miała absolutnie żadnego wahania ani wyrzutów sumienia, kosztując krwistych smakołyków Marka.

Z czasem jednak w książce pojawiają się przemyślenia, a z nimi manipulacyjne (w moim odczuciu) stwierdzenia, mające zredukować dysonans kobiety. Nie dajcie się przekonać, że uprawa warzyw jest zajęciem pozbawionym przemocy. Stłumiony dźwięk pługa przecinającego korzenie brzmi niemal obscenicznie [...]. (str. 170) Przemoc jest tu co najwyżej wyobrażona. Inny przykład: autorka chce po śmierci być skompostowana, chce by coś zjadło jej serce, bo uważa, że będzie to forma wyrażenia wdzięczności zjadanym przez nią zwierzętom. Cudny pomysł, dużo im to pomoże. Kimball ponadto twierdzi, że odrzuca antropomorfizacje jako bezsensowne - jak zrozumiałam w próbie odgrodzenia się od świata swoich zwierząt - by parę stron dalej dziwić się, że konie tak ciężko dla nich pracują. Są przecież większe, nie muszą nas słuchać - dywaguje. Dzięki tej niekonsekwentnej antropomorfizacji konie przynajmniej mają zapewnioną sielską emeryturę.
Więcej zdjęć empatycznych ludzi tutaj.

Generalnie trzeba im oddać sprawiedliwość (farmerom, nie koniom) - dbają o zwierzęta, wszystkie hodują na wolnych wybiegach. Ale i tak ostatnim widokiem ich krów i świń jest gospodarz ze strzelbą. Coś tu okropnie zgrzyta, więc wklejam (z nadzieją):



Moja ocena: 5/6
BiblioNETka: 4,35/6

1 komentarz:

  1. Dobrze napisane i dobrze przetłumaczone. Rzeczywiście jest w tym trochę przesady, ale wciąga. Pachnie świeżo zaoraną ziemią i syropem klonowym, krowa chce być wydojona, koń współpracuje z oraczem a stadko świń nie daje się przegonić ze starego do nowego chlewika, po czym w nocy, po zapoznaniu się z nowa siedzibą przenosi się do niej samo.

    OdpowiedzUsuń